Hiszpański styl pracy – czyli dzisiaj nie robię, no i jutro też nie

  Wydawać by się mogło, że w dobie kapitalizmu wszystko podyktowane jest żądzą pieniądza i że społeczeństwo dąży do ciągłego wzbogacania się. Siła nabywcza konsumentów w imię kryzysu osłabła co wpływa, a raczej powinno wpływać na jeszcze większą potrzebę skoncentrowania się  dostawców na kupujących To by było tyle z teorii, że siła konsumenta istnieje w Hiszpanii pachnącej pomarańczami i tanim winem. Ten kraj jest specyficzny i trochę nieoczywisty, zwłaszcza jeśli chodzi o biznes.  I tak w sytuacji gdy wchodzi klient do sklepu z gotówką i chęcią wielką jej wydania, nie jest to wystarczający impuls dla mieszkańców półwyspu iberyjskiego, aby choć przez chwilę skierować jakiekolwiek zainteresowanie na owego nieznajomego. Jeśli ktoś z postawą i rozumowaniem przywiezionym z indywidualistycznego państwa ma przyjemność obcować z hiszpańską obsługą klienta, bądź ogólnie z procesem zakupowym to ma gwarantowany szok kulturowy. Mianowicie konsument nic nie może, i nawet jak coś chce kupić to i tak spotka się z zerowym wysiłkiem ze strony sprzedającego. Często ma to oblicze magicznego słowa „innym razem”, bądź cudownie brzmiącym „manana” czyli w wolnym tłumaczeniu :”nie truj dupy dzisiaj”.

  Optymalizacja również nie jest mocną stroną Hiszpanów i tak jeśli są właścicielami salonu piękności, który okupowany jest w ciągu weekendu najbardziej, bo w ciągu tygodnia zamyka się idealnie o tej samej godzinie co wszystkie biurowce w okolicy. Głos rozsądku podpowiadałby i starałby się wpłynąć na pomysł czerpania korzyści z chętnych konsumentów … Po pierwsze wydłużenie godzin pracy, po drugie zatrudnienie kogoś na weekend. Żadna z powyższych podpowiedzi nie ma miejsca w tym kraju. Tutaj ludzie akceptują minimum i nie chcą nawet wysilić się na próbę ogarnięcia ciut więcej niż totalna podstawa bytowania. Zatem jeśli myślisz, że chęć zostawienia jakiego szmalu ma jakiekolwiek znaczenie dla przedsiębiorców (rdzennych, bo emigranci rozumieją co to znaczy kasa i jak się ją zdobywa) to się grubo mylisz.

  Jeśli chcesz coś kupić to musisz podporządkować się do reguł sprzedających i jeśli naprawdę chce Ci się piwa napić, to swoją godzinę w pustej prawie restauracji wyczekać musisz. Jeśli chcesz sobie dogodzić jakąkolwiek usługą, w rachubę należy wliczyć, że nikt od ręki tutaj nic nie robi, nawet jakby umierali z nudów i nie mieli klienta od tygodnia. Dla prawdziwego Hiszpana zawsze jest albo za wcześnie, albo za późno albo poniedziałek, w którym biznesy odpoczywają po niedzielnym niepracowaniu….

ehhh…czasem mi się wydaję, że kryzys uzależniony jest od postawy obywateli a nie tylko od wpływów wałków finansowych made in USA…..

 

Są takie dni – czyli kryj się jeśli możesz, bo baba Cię dorwie!

  Są takie dni, gdzie dla własnego bezpieczeństwa lepiej jest nie wchodzić kobiecie w drogę. Jeśli zuchwałek się odważy na ten heroiczny czyn, choć bardziej zbliżony on będzie do czynu nieprzemyślanego może spodziewać się gromów w rytmie nerwowości impulsywnej oblanej czekoladą. Każda kobieta parę dni w miesiącu czuję się jak balon i do tego stan poddenerwowania naturalnie pojawia się co chwilę, aby przyjemnie na przemian przeplatać się z płaczem i śmiechem. W tymże cudownym okresie nie wiadomo czemu jemy za dwóch, a słodycze wrzeszczą do nas z każdej odległości, prosząc się o pożarcie. Stan potrafi się utrzymać i nawet z tydzień, choć rekordzistki to i z dwa dobre tygodnie umieją zapodać.

  Oczywiście mowa o napięciu przed mrocznymi dniami bólu i narzekania. Ciekawe, że nie zawsze ta przypadłość łapie, czasem dając odpocząć nawet parę miesięcy. Więc jeśli jesteś facetem i z babą mieszkasz to nie licz na opracowanie precyzyjnego plany przeciwdziałania z góry określonym czasem występowania zjawiska. Prawda jest smutna i jedyna rada dla posiadaczy testosteronu to odpuszczenie, przemilczenie i niewchodzenie w paradę własnej kobiecie. Złamanie któreś z powyższych zasad może doprowadzić do uszkodzeń fizycznych, nieodwracalnych zmian mózgu, dysfunkcji układu nerwowego i rozbicia mentalnego na dobre. Jeśli przy zdrowych zmysłach jeszcze jesteś nie pchaj się, bo twoja ukochana w imię nieświadomego rozładowania się będzie wstanie wbić Ci tysiąc igiełek niczym szamanka voodoo. Pastwić się będzie nad tobą i nie licz, że Cię ominie bo miły jesteś. Właśnie najbardziej narażeni są Ci co w momencie burzy hormonów, mają spokojną i radosną twarz. W imię rewanżu chciałby się jakąś patelnią przywalić, aby wyrównać rachunki niesprawiedliwie rozdystrybuowanego bólu i nerwowości.

  Nie tłumacz niczego i jak zawsze kiedy masz do czynienia ze wściekłą babą nie wchodź w gadki! ŻADNE! Omiń i przeczekaj, jak sekunda lepszego humoru się pojawi, takiego bardziej zrównoważonego to szybko przytul i uciekaj, nigdy nie wiesz czy za chwilę znów Ci się nie dostanie. Niczym oddany żołnierz na wojnie musisz podkopy zrobić i przykucnąć w rowie, aż bombardowce przelecą odsłaniając choćby kawałek bezchmurnego nieba. Załóż hełm, zaopatrz się w jakieś jedzeniowe zapasy zawczasu i wypatruj końca najazdu, dzięki temu masz szanse przeżyć z kobietą swoich marzeń do samej starości 🙂

 

Jak skomplikować sobie życie – czyli czym bardziej pokrętnie tym lepiej?

Teoretycznie powinniśmy z natury leniwca podświadomie szukać łatwiejszych sposobów wykonywania czynności wszelakich. Wedle tej zasady cywilizacja idzie do przodu, bo chcąc robić mniej jesteśmy świadkami postępu technologicznego i poprawy życia. Choć to kontrowersyjne stwierdzenie bo taki rozwój Mac’s Drive Thru no niby ułatwia napchanie się tak od ręki, no ale czy to faktycznie poprawa życia? No ale nic, abstrahując od hamburgerów, tak generalnie jak mamy do wyboru drogę łatwą i krótszą i prowadzącą do tego samego celu, to tylko wariat porwie się na tą bardziej pokomplikowaną. Czasem zastanawiam się czy ta umiejętność przetrwania została mi ofiarowana z defektem, bo z natury zamiast iść na skróty potrafię tak decyzję pokomplikować, że aż przekombinować. Prosta droga wydaję mi się zbyt prosta,  a przez to nieatrakcyjna więc często na okrętkę, choć nie do końca świadomie podążam do upragnionego celu. Współczuję ludziom, którzy mają tego pecha żeby ze mną obcować, bo jak wpadną w pętlę swoich pomysłów, to tylko wykazując się nieskończonymi pokładami cierpliwości są wstanie przetrwać w moim towarzystwie. Dorzucić trzeba, że bycie babą nie ułatwia w przejrzystości toku myślowego, zatem wyślij mnie po jajka, a wrócę po godzinie z nową patelnią, kilogramem truskawek i bez jajek bo nie było ekologicznych. Oczywiście wmówię Ci, że jajecznica którą chciałeś wcale nie jest tym co chciałeś i właśnie dostajesz coś innego. Jeszcze lepiej sytuacja się ma jak mam wymarzony pomysł i plan, który chcąc po trupach zrealizować jestem wstanie walcem przejechać niejedną ofiarę, która chciała . Jak się uprę, że chcę dajmy na to wymarzone urodzinowe przyjęcie i najlepiej niespodziankowe to ….lepiej nie chciej ich dla mnie zorganizować. Niczym kapral, pomimo braku sprecyzowanych wymagań oczekiwać będę dokładnie zaplanowanych, dopracowanych do perfekcji wydarzeń. Jeśli wpadka wyjdzie z serii – „ups, nie lubisz tego?” to nawet  uśmiechu nie będę wstanie udawać. Zatem albo prezentów nie warto robić, albo się do nich przyłożyć trzeba. I tak sobie myślę, że głupie to trochę i że pośladki rozluźnić powinnam. Osoby potrafią się starać, ale wiem że idealistyczno-perfekcjonistyczny charakter nie jest wstanie się cieszyć na szlafrok w prezencie, który jest tak duży, taki że mogłabym się nim owinąć dwa razy. Rękawy długości nogawek i to w znienawidzonym kolorze moim, czyli białym. Wiem, że pomysłodawcy serce wkładają i przykro mi się robi, że mi się robi przykro kiedy właśnie takie prezenty ktoś mi ofiaruje. Szlafrok wciąż wisi, nawet w ciągle w użytku jest, ale myślę nieustannie, kiedy go narzucam, jak ktoś mógł mi dać coś takiego….zatem boję się niespodzianek bo maniakiem jestem i nie umiem sobie wyperswadować oczekiwań. Chciałabym się łudzić, że wszystkie kobiety takie są, że nie łatwo jest nam dogodzić tak z założenia? Że wraz z ośrodkiem gadania wkleili nam wielki płat pod tytułem „oczekiwania” i kombinowanie z zajeżdżaniem innych?  Zamiast ułatwiać sprawę i podpowiedzieć może co bym chciała dostać (co już z założenia totalnie wchodzi w konflikt z definicją niespodzianki) wolę czekać i na sam koniec prawie w 99% się rozczarować. I to nie dlatego, że coś jest niewystarczające drogie, ale po prostu nie przemyślane. Przykładem dobrze wykonanego zadania jest jeden prezent, który zapamiętałam bo był idealnie skrojony do mojej osoby…koleżanki zrobiły mi naszyjnik z żelek haribo, nawlekając na sznureczek jedno po drugim, zachowując i design i kolorystykę. Piszczałam, ze szczęścia po prezent uderzał w moje dwie obsesje – biżuteria i żelki :). Jedno robię sama, drugie wciągam sama – efekt idealnie trafiony i z ręką na sercu się przyznam, iż zostanie on zapamiętany do końca życia. Nadając temu pomysłowi większą wartość niż biednemu szlafrokowi opisanemu powyżej, a który kosztował grubą kasę. No ale naprawdę, jak se przypomnę to uczucie że kiedy rozwijałam wyczekany świąteczny prezent i tam frote się wynurzyło z trudem powstrzymałam łzy zawiedzenia. Kurde wiem, że i złe to i bezsensowne, ehhh może warto popracować nad obniżeniem wymagań co do życia i nie oczekiwać? Może wtedy coś ciekawszego się przydarzy i może nawet lepszego niż w wersji reżimu własnych wyobrażeń? Łatwo się to deklaruję, gorzej z wykonaniem…no ale chyba muszę się wziąć za pracę za siebie. 

 

Cycki – czyli czemu musimy je aż tak chować

Jako posiadaczka rodzynków niewielkich zastanawiam się dlaczego społeczeństwo narzuca na mnie normy noszenia stanika? Czemu ktoś wymusza, abym nosiła daną część garderoby pomimo że boli, komfortu zero i do tego żadnych leczniczych właściwości nie ma. Każdego dnia nie mogę doczekać się momentu w którym przyjdzie wolność i swoboda i nieokiełzana radość na myśl wskoczenia w podkoszulek bez cyckonosza. Nie rozumiem dlaczego nie mogę sobie takiej dawki szczęścia fundować wszędzie i gdzie tylko chcę? Przecież na golasa nie chodzę, nikogo nie zaczepiam i nie sieję zgorszenia, choć to już pewnie subiektywna ocena. No ale jak przechodzi koło mnie tłusty pan, to i większe cycki ma niż ja i jakoś nikt mu stanika nie każe ubierać! Do tego wyżej opisany typ posiada brodawki jeszcze bardziej stojące niż niejedna baba….no i? Czemu on w upalne lato może sobie świecić przez koszulkę wielkimi cycami, a mi każą stanik nosić? Bogu dzięki za wyrozumiałego mężczyznę, który dramatów nie robi i daje odsapnąć od tego dyskomfortu. A tak szczerze, to ten cud osiągnięć nauki to nic innego jak…..kawałek szmaty i druty, które nigdy nie są wygodne, mogą co najwyżej być troszkę mnie dokuczliwe albo bardziej dokuczliwe. Testując kilogramy marek, szansa na sukces odnalezienia czegoś godziwego jest znikoma, bo tak ciężko znaleźć te mniej wkurzające. Znam nawet takie nieugięte poszukiwaczki dobrego stanika, które nawet po 60(!) lat szukają swojego modelu, a który i tak nie istnieje. Po co nam ten głupi element? Żeby facetów nie szczuć? A czy ja się patrzę na ich sutki? A przecież też mają i też reagują na zimno jak nasze. Skoro kobietom ten widok się na siłę zasłania w imię obrony moralności to może jakieś plastry można byłoby zapodać chłopom? To tak jakbyśmy zmuszali do zasłaniania krocza dodatkowymi materiałami, bo jak przebija wielkość przyrodzenia to przecież możemy mieć jakieś niewłaściwe skojarzenia. A tu co? Nic! Tylko nas się szczuje i najgorsze jest to, że opinia wcielenia zła pod postacią brodawek prawie jak choroba przechodzi również na inne kobiety.  W ten oto sposób wychodząc z komfortu własnego musimy pokazywać środkowe palce już nie tylko tym,  którzy przyjmują śladowe ilości biustu za zaproszenie do krzyczenia, ale również babom które rzucają spojrzenie z piorunami. Życie byłoby łatwiejsze i przyjemniejsze gdybyśmy mogli decydować o własnym ciele.  I tak jeśli cyce chcą poskakać bez ograniczenia pod koszulką to niech sobie brykają, a my zamiast przejmować się etyką każdego dookoła, poszperali we własnych ograniczeniach i znaleźli chwilę luzu i radości. Pewnie, że można krzyczeć, że te kanaliki mleczne pod skórą to erotyczny symbol, prawdziwa gra wstępna podparta milionowymi akcjami marketingowymi firm gorseciarskich. No ale, społeczeństwo nie wymusza jakoś łykania viagry wszystkim panom w imię ratowania małżeńskiego łoża. Nie chcesz – nie bierzesz. A nam co? Każą nosić i jeszcze wmawiają, że to najlepszy prezent na wszelkie okazje….nie powiem, zamiast wiezienia na ramiączkach ładnie opakowanego wolałabym dostać dobrą kawę na walentynkową okazję. Zatem….

Protestuję! DOMAGAM SIĘ WOLNOŚCI DLA PIERSI!

Stres – czyli dziad który wykańcza powoli

Zaczyna się niewinnie, od małego bólu czasem w klatce piersiowej, czasem od niemożności posiadania spokojnego snu. Zabierać ze sobą tego zasrańca mamy w nawyku każdego dnia, dopuszczając aby demolował nas od środka doszczętnie. W nadziei i z cierpliwością czekamy na upragnione wakacje które spuszczą z nas ten ciągły stres i naładują baterie. Do końca jeszcze nie ogarnęłam o co chodzi z tymi bateriami, ale już nie będę wnikać. Fundujemy sobie dawki konkretnego rozdrażnienia każdego dnia, a no bo denerwować się można o wszystko od serwisu obsługi na poziomie – „masz i wy%$&alaj schodząc mi z oczu”, poprzez brak logiczności kierowców na ulicy a kończąc na długości bloku reklamowego przed filmem tygodnia w krajowej telewizji. Codziennie dostajemy taką dawkę toksyn wyprodukowanych przez własne ciało, że porównując je do wypalonych papierosów jesteśmy jednym wielkim palaczem kilogramów tytoniu i to non stop. Krzyczy się o zachorowaniach na raka już nawet z ogórków, masła czy co tam jeszcze zostało zakwalifikowane na listę „niebezpieczne” , a w międzyczasie mało słów o wszechobecnym cichym wykańczaczem. Z własnego podwórka zauważyłam że stres daje we znaki mojej twarzy, powodując że zgrzytanie zębów podczas nocnych godzin jest wstanie wybudzić nawet sąsiadów. Dostarczając zmęczenie okrutne nie zważając na ilość snu. Moje auto-reakcje organizmu i tak nie są takie złe, jak niektóre przypadki z życia wzięte. Ekstremalny okaz jaki obserwowałam to ataki paniki tak silne, że biedak ruszyć się nie mógł przy okazji dostając palpitacji. Stres to morderca, nie ma co ukrywać!

 

Jedyną receptą, aby nie dać się wykończyć jest albo totalne wzięcie sobie do serca hiszpańskiej postawy życia polegającej na „manana, manana” czyli bez stresu,  jutro się zrobi. Dla perfekcjonistów, takie ciepłe życiowe kluski nie są tak łatwym zadaniem do ogarnięcia, nie mniej jednak warto spróbować. Jeśli natomiast nie ma się tej naturalnej cechy nieprzejmowania się niczym, warto rozładowywać siebie już od momentu pierwszego objawu poddenerwowania. Wyłapać chama, który bezczelnie zaatakuje nasze ciało i się nie dać. W twarz mu powiedzieć, że wiesz co się kroi i żeby tak nie szalał, w między czasie przerwę zrobić na porządne oddechy sobie zrobić warto. Wstać też można i się kawałek przejść, ruch pomaga. Albo powspominać coś pięknego i wesołego co przeniesie choć na chwilę w beztroskie momenty szczęścia. Najważniejsze jest uświadomienie sobie jak bardzo niszczymy własne zdrowie przejmując się głupotami, na które i tak nie mamy wpływu, które i tak za pięć minut nie będą ważne i do tego i tak nic nie zmienią w naszym życiu. Stanie w kolejce 5 minut dłużej życia mi nie odmieni, a nie wydarcie się na ekspedientkę już tak! Mniej trucizn i mniej popsutego humoru!

 

Kiedy osiągnięte oznacza za mało – czyli wieczna pogoń za nieosiągalnym

Mało znam osób, które z osiągniętego czerpią 100% przyjemność, bo po dojściu do mety, osiągnięty cel traci na wartości. Jeśli ktoś marzył o dajmy na to zrzuceniu kilku kilogramów, wyobrażając swoje ciało w nowym wydaniu w wymarzonej wadze, to z dużym prawdopodobieństwem poprzeczka schudnięcia może się podnieść tak na kilka metrów przed finiszem. Jak już jest się na progu upragnionego, okazuje się że to co pożądane jest już po prostu – codzienne i…osiągalne. To samo z wymarzonymi pracami, romansami czy z dobrami wszelakimi. Tak na przekór zawsze coś, co nie jest na wyciągnięcie ręki jest ciekawsze, lepsze, smaczniejsze i przynoszące o wiele więcej szczęścia i satysfakcji. Gorzej jak przychodzi refleksja, że dalej się nie da pójść, bo wyżej się nie da, ale to już chyba inna historia. Wieczna chęć posiadania więcej i więcej wynika z naszej zachłannej i pazernej natury. Zawsze chcemy coś innego niż w chwili obecnej jest w naszym posiadaniu, chcemy coś co nie jest łatwe osiągalne i dostępne. Choć jakby tak na to wszystko patrzeć z ambicji strony to  stawianie nowych celów w sumie jest bardzo pozytywne, jeśli…nie zabiera nam przy tym pełni szczęścia z tego co posiadamy. Chcąc pięknego psa, uważałam że stanie się moim spełnieniem marzeń wszelakich. Pierwsze dni to istna bajka w której człowiek unosił się nad ziemią w różowych okularach, takich zasłaniających każde wady i problemy. No ale jak już cel zrealizowany, to sobie tak siedzisz i myślisz….no tak mam psa…. jestem szczęśliwa…. tak mówiłam, że do szczęścia nic więcej nie trzeba…..ale. No właśnie, zawsze to „ale” się pojawia i od nowa zatacza się koło oczywistego, znów to co wymarzone obecnie ociera się o pospolite i niewyjątkowe, takie normalne i rutynowe. Zaczyna się narzekanie i wyszukiwanie dziur w całym, takie ciągłe dążenie do nierealnego. W tym wszystkim można naprawdę się pogubić i w imię pogoni zdeptać posiadane szczęście. Trzeba chyba jakoś tak umiejętnie sobie powiedzieć – „a weź przestań biadolić i się ciesz z tego co masz”…… Choć aja osobiście na takie słowa reaguję ze wściekłością, że rozmówca to mnie nie rozumie i gada standardowe gadki, z typu „się nie przejmuj”. Nie mniej jednak, to znalazłam maleńką podpowiedź, która działa, którą przetestowałam na kilku nieświadomych sztukach. Ten trik to próba przywrócenia wspomnień ciężkiej pracy, która przybliżyła do celu obecnie osiągniętego. Jak tak się odda człowiek wspomnieniom i przypomni, jaka droga była trudna, pokręcona i emocjonalnie kosztowna, to jest maleńka szansa na zrozumienie potencjału posiadanego. Chociaż tak na chwilę zaprzestanie obniżania jak i własnych zasług jak i wartości dokonanego. Zrealizować, że nie ma ani doskonałych ludzi, ani przedmiotów ani nawet doskonałych wierzchołków do wspięcia. Jeśli to co zdobyte, staję się osiągnięte powinno dalej pozostać NIEZWYKŁYM, a podtrzymując takie podejście do życia, można mile się zaskoczyć większą dozą szczęścia. Nie łatwe to zadanie dla tych którzy idealistycznie marzą o doskonałym, ale wszystko jest do wypracowania.

 

Oczami dziecka – czyli zniekształcenia rzeczywistości

Odwiedzając stare śmiecie, z przerażaniem zaobserwowałam jak miejsca z dziecięcych lat są podmienione z rzeczywistością. Przyglądałam się górce, która parę lat temu nawet posiadała schody i była najlepszą górką na szaleństwa na śniegu w okolicy. Pamiętam jaki strach miałam w oczach, gdy stałam przed zadaniem stoczenia się z niej czy też sturlania ze ślizgiem i co tam nam, podwórkowym dzieciakom przyszło jeszcze do głowy. Cóż, dziś stwierdzam że albo to wzniesienie zostało przetransportowane w jakieś inne bliżej nieokreślone miejsce, albo moje spostrzeganie odległości zostało porządnie zniekształcone. Zastałam wszystko, a to absolutnie wszystko pomniejszone, skrócone i jakieś takie niby znajome, ale za żadną cholerę niepodobne do tych ze wspomnień. Dziecięca wizja świata jest niesamowita, bo potrafi dodać czaru i magii zwykłym szarym rzeczom, które pomimo ponurości były ujmujące. Przez lata uważałam, że moje realia międzyblokowe były piękne, duże i z małymi wyzwaniami czekającymi za rogiem. Moje oczy nie rejestrowały biedy, nijakości, brutalnej codzienności i znaków że komunizm upadł z wielkim hukiem. Dziś to samo osiedle wygląda jak bezludne miasteczko, które na wskutek jakieś bomby atomowej rozwalonej w pobliżu, zostało ewakuowane na masową skalę. Do obrazka należy dorzucić  wyskakujących jak grzyby po porządnym deszczu żabki, biedronki i inne zwierzęta niosące dobrą cenę, stado emerytów i puste parkingi. Z przerażeniem wielkim odkryłam, że nawet gołębie spieprzyły z placu głównego, te same które dodawały podniosłości i jakiegoś takiego czaru tym dziecięcym wyobrażeniom. Metry stały się centymetrami poniżej 100, wysokości się skurczyły, nudnawe miejsca niemiłosiernie się spotęgowały, ludzi wyplewiło, nawet liczba psów uległa zredukowaniu. Patrząc na to wszystko mam odczucie oglądania filmu z pierwszego rzędu z absolutnym przekonaniem, że grać w tym filmie nie grałam, a jedynie bacznie obserwowałam plot akcji.

Tak sobie myślę, że takim zniekształceniom ulegają chyba wszystkie wspomnienia, które po wrzuceniu na ruszt czasu ulegają podpicowaniu i przerysowaniu przez naszą podświadomość. Nadajemy znaczenia rzeczom i wydarzeniom na wskutek wyidealizowania realiów, na wskutek braku porównania z czymkolwiek innym. Jak nie ma się innego punktu odniesienia, to brzydkie staje się najpiękniejsze na świecie, brudne wydaje się względnie czyste i porządne, małe wydaje się wystarczające, a biedne wydaje się jedynie dostępne. Szkoda tak podcinać te skrzydła blasku i chwały, więc chyba nie pozostaje nic innego, jak pozwolenie sobie samej na wiarę w zapamiętane obrazy, bez konfrontacji z rzeczywistością…

 

Marketingowiec – czyli praca nie dla każdego

Witki mi opadają i aż o pomstę do nieba chcę mi się krzyczeć, jak widzę marketingowca formującego swoją opinie w postaci „nie podoba mi się” – koniec zdania. Osoby pracujące w zawodzie i nie ważne czy dostały się tam przez drzwi wykształcenia, z zamiłowania bądź przypadkiem powinny być świadome czym marketing jest. Dusi mnie i aż ręka drży, aby takiego płaskiego mentalnego plaskacza strzelić delikwentowi, która z marketingiem wspólnego ma tylko nazwę na wizytówce. Konstruując materiały reklamowe wszelakie, ważna jest oczywiście intuicja, ale stety również podparta pewną wiedzą teoretyczną wraz z doświadczeniem. Kiedy osoba dzieląca się ze mną opinią na temat dajmy na to nowego newslettera, wyjedzie z tekstem „nie lubię” a na próbę wyciągnięcia jakiś argumentów dlaczego owa kreacja wpada do półki niefajne, słyszę tylko „a co, może mi się nie podobać, bo wiesz jest takie bleeee” to….. No i teraz mam pytanie jedno, zdzielić krzesłem czy może długopisem poplamić bluzkę? Pierwsze i najważniejsze w marketingu to…sprzedawać! I nie ważne co sprzedawać, ale sprzedawać. Można zhandlować idea, produkt a nawet wyobrażenie które i tak przełoży się na wywołanie oczekiwanej reakcji. Oczywiście nie zawsze mowa o pieniądzach, aby nazywać zdarzenie sprzedażą. Zatem konstruując materiały, które mają wspomóc proces uzyskania właściwego odzewu, odczucie estetyki subiektywnej można wsadzić sobie w tyłek. Kreacje mają działać a nie być piękne. Jeśli nie jesteś szefem szefów, przy okazji bez zaufania do własnych specjalistów to se możesz przepchać kolor niebieski w swojej reklamie, bo akurat taki lubisz od dziecka. …Nie mniej jednak w tej dziedzinie wszystko ma jakiś cel i każda mała część składowa przygotowywanej komunikacji ma po coś służyć. Marketingowiec poszukuje emocji, gra na skojarzeniach, podsyca zainteresowanie, intryguje, buduję napięcie, bądź choćby nawet po prostu informuje. W takim procesie człowiek wykonujący ową funkcję jest łącznikiem pomiędzy odbiorcą przekazu a firmą, więc odpowiedź „bleeee” pasuję jak gwóźdź do dupy. Może na jakimś panelowym badaniu opinii konsumenta niezwiązanego z firmą taka odpowiedź miałaby jakieś znaczenie…no ale na miłość boską, jak dostajesz pensję każdego miesiąca za pełnienie określonej pozycji i przez przypadek twój departament ma coś wspólnego z marketingiem to cholera mać! Albo się dokształć albo odpuść sobie prace w takim zawodzie. Rozumiem, że ktoś może mieć swoich faworytów z personalnego punktu widzenia, nie mniej jednak warto zderzyć własny pomysł z rynkiem. W taki oto sposób przetestowałam kreacje, które na pierwszy rzut oka wyglądały niczym wulgarna reklama viagry z początku tysiąclecia, a które okazywały się być bardziej skuteczne niż wypieszczone pomysły kreatywnych. Reklama ma być efektywna, zatem argumentacja za czy przeciw powinna mieć jakieś rozumowanie w połączeniu z wyczuciem i zrozumieniem rynku oraz klienta. Opinia powinna choć trochę iść w deseń „nie podoba mi się to czy siamto, bo…zadać warto pytanie, czy klient docelowy zwróci uwagę, czy pomysł wywoła planowaną reakcję, czy informacja będzie zrozumiała, czy będzie wystarczająca aby zapamiętać i zaangażować itd itp.” Takie pytania otworzą dyskusję i z pewnością będą zbawieniem dla osób tworzących graficzne materiały, bo wiemy co chcemy osiągnąć i w którym kierunku pójść. A słowo „bleee” proszę sobie wyrzucić ze słownika i siary nie siać i niekompetencji wielkiej, bo witki mi opaść już i tak niżej nie mogą.

 

Kiedy baba ma zły humor – czyli i tak nie wygrasz

Jeśli myślisz sobie, że jesteś wstanie racjonalnie babie wytłumaczyć jakiś problem kiedy ona już właśnie przechodzi ze stanu focha do poziomu focha permanentnego to jesteś w grubym błędzie. Sprzeczka w powietrzu wisi i jeśli zależy Ci na ograniczeniu liczby ofiar proponuję wstrzymać się na chwilę. Pamiętaj, że i tak szans nie ma, aby do uszu zdenerwowanej kobiety doszły treści słów, które i tak odbijać się będą od powłoki „z tobą nie gadam”. No i na pewno wyperswaduj sobie z głowy, że w ogóle twoje słowa mogą jakiś pozytywny efekt dać. Kiedy twoja luba w swej złości zaczyna sięgać granic wytrzymałości, lepiej dla własnego dobra zrobić krok w tył. Tak na wszelki wypadek, aby nie dostać obelgą po głowie, albo co gorsza nie dostać precyzyjnego sierpowego prosto w nos. Z zasady kiedy my, gatunek uprzywilejowany ma zły dzień, lepiej dać nam sekundę na ujarzmienie potwora skrywanego w czeluściach naszych dusz. Każdy nacisk i wyduszenie odpowiedzi racjonalnej może zwiększyć ryzyko rozrostu wkurzenia do wielkości monstrum. Dodatkowo czy tego chcemy czy nie w naszym mózgu uaktywni się mała komórka odpowiedzialna za „i tak mnie nie rozumiesz” i jak właśnie ten ośrodek zaczniesz drażnić, pioruny się posypią. Mały sęk w tym, że są dni że i my same nie bardzo łapiemy, skąd tyle złości w nas siedzi… Nie mniej jednak, nie ma sensu szukać sensu, lepiej przekazać instrukcję użytkowania niż nadmiernie dochodzić o co kaman. Jeśli jesteś dobrym obserwatorem, musisz przeczekać do momentu chwilowej odwilży i spokojnie przekierować dyskusję na bardziej neutralne wody. Nie próbuj przekonywać do swoich racji i nie daj boże nie próbuj twierdzić, że zachowujemy się dziwnie i odwracając całą sytuację do góry dupą wpaść na pomysł, że sam w pokrzywdzonej pozycji jesteś. Nie polecam, bo z natury wytrzymałe jesteśmy i jeśli jesteś gotów na długodystansową walkę na słowne gołe klaty to gwarantuję, że i tak z tej walki wyjdziesz potłuczony, wycieńczony z wyrazem twarzy „bo co mi to było”. Nie wsadzaj palca we wrzątek, przez przypadek podkręcając temperaturę, bo babski humor może wystrzelić niczym para wodna i dać Ci nieźle do pieca. Unikaj konfrontacji, przeczekaj nawałnicę i jak zacznie się rozpogadzać podejść ze skruchą. Masz szanse przeżyć i nawet wyjść z tego obroną ręką. Na końcu drogi może nagroda czeka, choć nie dla wszystkich…czasem się zdarzy, że baba przemyśli i przyzna Ci rację, ale jak wspominałam jet to obrazek rzadki, więc lepiej po prostu nie wracaj do tematu …Shit happens 😉

powiązane posty: https://kamilalila.wordpress.com/2013/04/23/babski-foch-czyli-pare-rad-dla-faceta/

Wspomnienia – czyli czemu tak łatwo się ulatniają..

Przez natłok życia teraźniejszego, przez miliony historii i wydarzeń moja głowa niczym wielki kosz zbiera i doświadcza wiele. Aby być na bieżąco z nowinkami, informacjami, wydarzeniami i jeszcze z treściami miliona filmów i różnorodnością uczonych języków mój twardy dysk się przegrzewa. Jak w prawdziwym komputerze, aby pomieścić nowe rzeczy, stare muszą zostać usunięte. I tak czy chcę czy nie …z głowy ucieka mi tysiące drobnych wspomnień. Małe historie, które pomimo że warto byłoby zapamiętać chowają się gdzieś na półce amnestii. Przykro mi, bo niektóre doświadczenia chciałabym mieć blisko siebie, niestety refleksja przychodzi zbyt późno, aby móc poświęcić należyty czas na ich zachowanie. Tęsknie i ubolewam nad wydarzeniami,  jak już dawno zostały wyrzucone w otchłań zapomnianego. Historię z beztroskich momentów dzieciństwa, z szalonych szkolnych pomysłów, z młodości, z pierwszych doświadczeń, prac, miłości…wszystko po wrzuceniu to jednego bębna kręcącego się w zawrotnym tempie doświadcza zatraceniu i pominięciu. Czasem ktoś się zdarzy, kto z zaskoczenia wyciągnie zakopane myśli słowami …a pamiętasz? Problem w tym, że nie pamiętam…i dziwię się na usłyszane słowa, w których gram określoną rolę. Czasem nic nie jest wstanie cofnąć i oddać mi tych wspomnień, ale zdarza się też, że po chwili grzebania i szukania w zakamarkach… pojawia się to uczucie przebijania się przez mgłę i docierania do tych sekund, które powodowały uśmiech na mojej twarzy. Czuję się jak mały odkrywca, które w zaczarowany sposób przywraca te emocje, które mi wtedy towarzyszyły. Choć pod powłoką czasu, są to bardziej nostalgiczne emocje, ale wciąż niosą przyjemny przekaz. Trapi mnie tylko jak nie dopuścić do zapomnienia, jak nie dopuścić do odejścia tych chwil które wpływają na nas, choć nie jesteśmy świadomi jak bardzo w danym momencie. Po czasie odkrywamy, że nagrane piosenki za dzieciaka na kasecie taty, który puści je swoim klientom, myśląc że puszcza ulubiony zespół przyniosą tyle radości. Kto by pomyślał, że słowa wysyłane w tak wielu listach do kogoś z przeszłości, przyniosą wspólną przyszłość i dostarczą tyle szczęścia i miłości. Nikt nie jest świadom konsekwencji małych drobnych gestów, siły w jaki sposób zmieniają nasze życie, jak jedno wypowiedziane słowo może zaprowadzić nas gdzieś za ramy własnych wyobrażeń. Jeden gest może zmienić nasze życie, jedna drobna sekunda może odcisnąć piętno w naszych duszach na zawsze, nawet kiedy świadomi tego nie jesteśmy. Nigdy bym nie pomyślała, że jeden pocałunek z nieznajomym lata temu, zachowa poczucie tęsknoty na zawsze. Że wypowiedziane nieświadome życzenia, mogą kiedyś się spełnić. Że usłyszane słowa mogą spełnić przepowiednie, pomimo że pamięć szans na przetrwanie nie dawała. …Naprawdę szkoda tylko, że te drobne chwile, niby nieistotne, a tak szalenie ważne tak łatwo uciekają….