Stres – czyli dziad który wykańcza powoli

Zaczyna się niewinnie, od małego bólu czasem w klatce piersiowej, czasem od niemożności posiadania spokojnego snu. Zabierać ze sobą tego zasrańca mamy w nawyku każdego dnia, dopuszczając aby demolował nas od środka doszczętnie. W nadziei i z cierpliwością czekamy na upragnione wakacje które spuszczą z nas ten ciągły stres i naładują baterie. Do końca jeszcze nie ogarnęłam o co chodzi z tymi bateriami, ale już nie będę wnikać. Fundujemy sobie dawki konkretnego rozdrażnienia każdego dnia, a no bo denerwować się można o wszystko od serwisu obsługi na poziomie – „masz i wy%$&alaj schodząc mi z oczu”, poprzez brak logiczności kierowców na ulicy a kończąc na długości bloku reklamowego przed filmem tygodnia w krajowej telewizji. Codziennie dostajemy taką dawkę toksyn wyprodukowanych przez własne ciało, że porównując je do wypalonych papierosów jesteśmy jednym wielkim palaczem kilogramów tytoniu i to non stop. Krzyczy się o zachorowaniach na raka już nawet z ogórków, masła czy co tam jeszcze zostało zakwalifikowane na listę „niebezpieczne” , a w międzyczasie mało słów o wszechobecnym cichym wykańczaczem. Z własnego podwórka zauważyłam że stres daje we znaki mojej twarzy, powodując że zgrzytanie zębów podczas nocnych godzin jest wstanie wybudzić nawet sąsiadów. Dostarczając zmęczenie okrutne nie zważając na ilość snu. Moje auto-reakcje organizmu i tak nie są takie złe, jak niektóre przypadki z życia wzięte. Ekstremalny okaz jaki obserwowałam to ataki paniki tak silne, że biedak ruszyć się nie mógł przy okazji dostając palpitacji. Stres to morderca, nie ma co ukrywać!

 

Jedyną receptą, aby nie dać się wykończyć jest albo totalne wzięcie sobie do serca hiszpańskiej postawy życia polegającej na „manana, manana” czyli bez stresu,  jutro się zrobi. Dla perfekcjonistów, takie ciepłe życiowe kluski nie są tak łatwym zadaniem do ogarnięcia, nie mniej jednak warto spróbować. Jeśli natomiast nie ma się tej naturalnej cechy nieprzejmowania się niczym, warto rozładowywać siebie już od momentu pierwszego objawu poddenerwowania. Wyłapać chama, który bezczelnie zaatakuje nasze ciało i się nie dać. W twarz mu powiedzieć, że wiesz co się kroi i żeby tak nie szalał, w między czasie przerwę zrobić na porządne oddechy sobie zrobić warto. Wstać też można i się kawałek przejść, ruch pomaga. Albo powspominać coś pięknego i wesołego co przeniesie choć na chwilę w beztroskie momenty szczęścia. Najważniejsze jest uświadomienie sobie jak bardzo niszczymy własne zdrowie przejmując się głupotami, na które i tak nie mamy wpływu, które i tak za pięć minut nie będą ważne i do tego i tak nic nie zmienią w naszym życiu. Stanie w kolejce 5 minut dłużej życia mi nie odmieni, a nie wydarcie się na ekspedientkę już tak! Mniej trucizn i mniej popsutego humoru!

 

Spontany – czyli to co pozostanie do ostatniej minuty

Nic nie jest przyjemniejsze niż spontaniczne decyzje, takie podjęte tutaj i teraz. Takie z zaskoczenia, ocierające się o lekkoducha i gamonia. Patrząc oczami kontrolera całkowitego, takie momenty szalone przyprawiają o porządną migrenę, ponieważ wiążą się z procesem decyzyjnym tak krótkim, że taki dyktator życia uporządkowanego mógłby nie być w stanie przyswoić myśli, że pomysł się w ogóle pojawił……kiedy on już dawno został wcielony w życie. Będąc wiecznie w gorącej wodzie kąpana, zawsze musiałam spontaniczność na smyczy trzymać, pod przykrywką wszelakich wymówek i ograniczeń narzuconych przez wykalkulowany chłodny rozum. Taki przeliczający, że wyjazd tam gdzie ja chcę, jest nie potrzebny i niechciany i lepiej spożytkować pieniądze na czarną godzinę przyszłości. Albo choćby na prezenty dla bliskich, bo wtedy z wydawania mniejsze wyrzuty sumienia, no i się ma uczucie dobrego uczynku. Do tego dochodziły szelki nałożone przez otoczenie i ludzi, które dostarczały mi małe westchnienie niespełnienia… Pora popuścić sobie i poczuć zwariowanie płynące prosto w endorfiny w mojej głowie, takie od dawna przykryte kurzem. Życie składa się z krótkich momentów, z małych niespodzianek, intensywności doznań i tego nieoczywistego zaskoczenia. Pewnie! kontrolować lubię wszystko, ale wpuszczając w progi mego życia chwile zapomnienia, ofiaruję sobie samej powiew lekkości szczęścia. Rzecz jasna nie otwieram drzwi dla niczego co może zaszkodzić mojemu zdrowiu albo nadwyrężyć budżet, tak do ostatniej kropli. Więc jakieś ramy bezpieczeństwa zachowane są, a zwariowane pomysły mieszczą się w normach społecznych, zatem akcept przywalony wielką pieczątką. Wiem, że będąc któregoś dnia u kresu moich dni, spojrzę za siebie, uśmiechając się że jaja miałam na te chwilki, które nadały barw mojemu życiu. Nawet kiedy nie będę mieć nic, kiedy odejdą ludzie, których kocham…… Nawet kiedy z dorobku życia zostanie tylko pościel w obcym łóżku….. Nawet kiedy ze znanego świata pozostaną stare nostalgiczne filmy na zapomnianych krążkach dvd….. Nawet jak nie będę mieć już komu opowiadać ani pisać….. To i tak będę cudownie szczęśliwa,  wspomnę te wszystkie momenty, które wykreowały moje życie i które na zawsze pozostaną przy mnie. Całą piersią staram się łapać życie, kolekcjonując każde doświadczenia. To jedyne co posiadam, to jedyna wartość w życiu która przetrwa, która zostanie ze mną do ostatniej minuty, jeśli tylko los ocali moją pamięć…..

Cieszę się, że na drodze życiowych zakrętów spotkałam wariata, który wydobywa ze mnie to szaleństwo….

Zatem śniegi październikowej Kanady czekają. W między czasie mała spontaniczna weekendowa niespodzianka Polska czeka też 😉

 

Miejsce idealne – czyli plan B

Człowiek powinien mieć taki schron, gdzie może z podkulonym ogonem kilka dni naładować się energią, tak aby wrócić z siłą do walki, pracy czy codzienności. Bezpieczne miejsce to jak dobry plan ewakuacyjny, które zawsze uchroni Cię przed zewnętrznym chaosem. Może to być rodzinny dom, ale nie wliczając zrzędzących nad głową rodziców wiecznie niezadowolonych z nie ich wyborów i decyzji. Raczej mam na myśli miejsce, gdzie można oddać się spokojnej relaksacji. Najlepiej takie, które powinno mieć sentymentalną wartość i dawać niezmiernie wielkie poczucie bezpieczeństwa. Gdzieś gdzie można totalnie pobyć ze sobą szczerym i beztroskim, dystansować się i uzbroić w nonszalancką cechę nic nierobienia. Strasznie bym chciała posiadać taki sekretny naładowywacz energii, który przygarnąłby mnie bez względu na okoliczności i czy posiadane potknięcia. Powinnam zacząć się rozglądnąć, a może zbudować taką swoją bezpieczną dziuple, choć trochę ciężko na zawołanie chwili teraźniejszej ją znaleźć. Zastanawiam się gdzie można taki spokój ducha zdobyć, gdzie beztroskość wraca do tego naiwnie przyjemnego stanu szczęścia. Z jednej strony może ten schowek jest tylko w naszych głowach i tak naprawdę można wszędzie się podładować, nawet w parku pośród szczekających psich wariatów. Może wcale nie muszę mieć małego zakamuflowanego mieszkanka, gdzieś pośród cichego lasu w którym nie ma pająków. Może wcale nie muszę wymyślać tych egzotycznych miejsc w których wyobrażam siebie tak przyjemnie spokojną. Prawda taka, że nawet do najbardziej najcudowniejszego miejsca zabrałabym swoją Głowę, która jak chce to potrafi spieprzyć najprzyjemniejsze dla duszy widoki. Ta sama która czuje się uskrzydlona tylko dlatego, że nie zjarała porannego ciasta. Ten mały ciężar przykuty do szyi potrafi płatać figle, raz psując raz naprawiając nieodpowiednią chwilę. Szukanie miejsca idealnego nie ma sensu, lepiej chyba poszukać stan idealny. Taki w którym człowiek sam dla siebie jest miły, kochający i dodający otuchy. Nawet najpiękniejszy wschód słońca humoru i naszych myśli nie poprawi jak poprawy wcale nie chcemy. Jak się zaprogramujemy na dzień do dupy, to on i tak nas znajdzie, bez względu na wydane pieniądze dla miejsca wyidealizowanego. Więc może warto wpoić sobie do głowy, że właśnie ten moment i w tej chwili jest tym odpowiednim do bycia szczęśliwym.

https://i0.wp.com/humourtouch.com/wp-content/uploads/2011/06/Perfect-place-for-Boating.jpg

Insomnia – czyli miłych snów.

Ostatnio znów przylazła paskuda, która budzi mnie w nocy zapraszając do niespania. Pewnie do takiej prawdziwej ciężkiej insomnii jej daleko, ale i tak daje popalić. Mój mały potworek wybrał sobie tak mniej więcej 4 nad ranem, no ani pora na wyprowadzenie włochatego, ani na obejrzenie filmu…co najwyżej jest okazja do poprzeglądania maili, a nóż może ktoś do mnie napisał w środku nocy, pooglądania zdjęcia na facebooku i słuchania. Życie nocne ma swój ciekawy tryb, zauważyłam że chrapanie mojego psa jest idealnie zsynchronizowanie z kręceniem się mego mężczyzny,  a to wszystko w rytm śmieciarki za oknem. Soczyste dźwięki przypadają i tak służbom porządkowym tego miasta. Tutaj pełen szacun, bo Barcelona to czyste miejsce. Choć wydawałoby się, że to niemożliwe bo prawie każdy pijany turysta sika na ulicy, potem czworonogi dokładają swoje,  więc generalnie miasto moczem płynące jest. To tak z obserwacji, ale z mojego podsłuchu ta aglomeracja wysyła czyściarko-śmieciarko-szorowaczki tak co 20 min. Z tego jak brzmią mam wrażenie, że jedne zamiatają, drugie wpadają z wodą i jakimiś chemikaliami. Następne jeszcze zajadą jakieś z polerką wielkości słonia, no i oczywiście na koniec kilkunastu decybelowe ultra-cichutkie maszyny odpowiedzialne za pozbieranie segregowanych śmieci. Tak słuchając ich co noc, zaczynam pałać więzią do tych niestrudzonych pracowników nocnych, czasem posiadając wrażenie że mogłabym ich rozróżnić po stylu prowadzenia. Kiedy odjeżdżają grać swoją muzykę pośród innych wąskich uliczek, ja mam 15 minutową mniej więcej przerwę w odgłosach, którą staram się wykorzystać na zaśnięcie. Czym bardziej myślę o zrelaksowaniu, tym bardziej intensywność myśli powoduję paskudne zmęczenie z nasuwającymi się kłębiasto-pierzastymi myślami. Czasem analizuję dzień przeszły, czasem przyszły, czasem myślę o jakiś słowach które utknęły gdzieś pomiędzy ważne a zapomnij. Od czasu do czasu moja uwaga skupia się na oznakach życia pod tytułem czy już właśnie mi w stopy zimno czy nie, czy coś mnie zaczyna boleć czy ze zamęczania zwitki mi się kręcą zbyt mocno. Ciągła batalia z odgłosami zewnętrznymi ramie w ramię z wewnętrznymi na w zwyczaju odpuszczać po godzinie. Co prawda powrót do snu nie nazwałabym przynoszącym ulgę, raczej podobny jest do złudzenia zamkniętych oczu, który będzie już tak czuwał do rana. Zastanawiam się nad rozwiązaniem, ale raczej odpowiedzi nie znajdę, poczekam ..w końcu jak przyszło to i może samo se pójdzie.

Czekanie – czyli chichy wykańczacz

Jak ja nie cierpię czekać, nic nie smakuje gorzej niż przesiadywanie z igłami na tyłku do momentu otrzymania wiadomości. Ktoś mógłby nazwać to niecierpliwością, ja uważam że to chęć posiadania niezbędnych informacji w czasie rzeczywistym…? Nie raz oczekiwanie na ważnego maila powoduje nerwowe klikanie myszką tak co 20 sekund, bo a nóż coś się zmieniło w ciągu ostatniej chwilki. Oczywiście nie tylko maile przywracają nas o przedsmak palpitacji serca pomieszanego z atakiem paniki. Każde informacje, które musimy uzyskać od kogoś innego kwalifikują się do bodźców cierpienia zwanego czekaniem. Ten stan napięcia potrafi nawet nieoczekiwanie nalot skurczy żołądka wraz z jakimiś wirkami spowodować. Najgorsze są wymyślane scenariusze wszelakie, od mega pozytywnych, gdzie człowiek nawet się nie zorientuje że minęło parę godzin bądź parę ulic na fantazjowaniu „a co gdyby tak…”. Ten optymizm to nawet nie jest zła rzecz, no ale jak się wkradną negatywne myśli to już nawet śmieszne całe zajście przestaje być i obgryzaczka do paznokci w postaci zębów nieostrych idzie w ruch. W sumie życie ciągle składa się z oczekiwania, nawet na orgazm trzeba chwilę wypatrywać jak i na dobre danie w restauracji.  Skoro trening mamy ciągle od najmłodszych lat, bo wierzę że każdy musiał poczekać na butle mleka bądź cyca, to jak to się dzieję że chęć poznania odpowiedzi jest taką natychmiastową potrzebą? Jeśli znam dawce informacji to gwarantuję, że specjalistką niekwestionowaną jestem w wierceniu dziury w brzuchu. Jak nie znam, to piłuję mniej, choć w myślach dręczę dupę tak samo wytrwale. Jak się pozbyć tej przypadłości? Czy jest jakakolwiek szansa na stoickie wyczekiwanie przyjęte w pokorze? Nie powiem, mam wątpliwości i śmiem twierdzić, że jak ktoś w gorącej wodzie kąpany jest to już taki zostanie. Pewnie można pozory podpolerować i udawać bardziej cierpliwą, nie mniej jednak rdzeń postawy NOW i tak zostanie. Ale patrzeć tak jeszcze z innej strony, to w dobie światłowodów i hamburgerów podawanych zanim dokończysz składanie zamówienia, wszystko jest na teraz. Nikt nie wstrzymuję decyzji zakupowych na później, więc może przypadek delikatnej niecierpliwości to syndrom XXI wieku? Przecież nawet majtki są sprzedawane w przedsprzedaży, żeby zamknąć niezahamowaną chęć posiadania wcześniej niż później. Całe życie pędzie więc i nasze potrzeby decyzji, karmy i miłości sfokusowane jest na czas obecny, z podkreśleniem na czas w tej sekundzie….No nic chyba nie ma co walczyć…

hmmm pisząc dzisiejszy wpis jakoś przez przypadek odświeżyło mi się tak z 20 razy gmailową stronę, bezczelnie opierającą się przed dostarczeniem mi wiadomości….. co za gnida jedna ….:/

 

Emocjonalny terror – czyli jak się nie dać wciągnąć

Nie wiem do końca czy powinnam pisać wskazówki jak się nie dać, bo sama wciągana jestem ciągle przez najbliższe osoby. Myśląc o tym co druga osoba pragnie i potrzebuje, tracimy nasze szczęście, zakrywając je ciągłymi obawami że inni w pełni szczęścia nie są. Trudno jest postawić granicę pomiędzy życiem dla kogoś a byciem egoistą i kiedy powiedzenie NIE nie zniszczy komuś serca. Terroryzować może każdy, od faceta który w imię własnych przyjemności dobiję Cię słowami, że nie dajesz mu się rozwijać poprzez rodziców którzy zawsze wiedzą lepiej jak żyć powinieneś. Nawet pies potrafi pojąć technikę wpływania na poczucie winny, tylko po to aby ugrać coś dla siebie. Więc jak powiedzieć NIE? No właśnie w teorii to łatwizna jak wypieczona buła z masłem, ale w realnym świecie to już gorzej, bo jak zawsze najtrudniej zmierzyć się z emocjami innych. Jak już chcesz wypowiedzieć, że przesada lekka nabrzmiała z nutą myślenia o własnej pupie właśnie ma miejsce, w tejże właśnie sekundzie ugryziesz się w język. Powodem są napływające do głowy wyrzuty sumienia za sam fakt posiadania takich myśli. Analizując problem to trzeba przyznać, że życie które posiadamy to jakby nie patrzeć jest jednorazowe. Pomaganie jest super ważne, ale nie kosztem własnych nerwów, łez i dawania się zagonić w zakurzony kąt poddasza. Dlaczego uszczęśliwianie innych ma być kosztem szczęścia własnego? Choć oczywiście zdawać by się mogło, że niesienie pomocy uszlachetnia, dając kopa lepszej stronie własnego ego. Korzyści jednakże wynikająca z pomocy są jak maleńkie ziarenka piasku na tle dość szerokiej plaży poranionego YES man-a. Człowiek się budzi któregoś dnia z letargu i zamiast dobrych wspomnień, wkurzony jest że głupi i ślepy był i że dawał z siebie coś co wcale dawać nie chciał. No i po co? Życia nikt za nas nie przeżyję, dawanie się wykorzystać i podkładanie się pod emocjonalne wycieczki nie spowoduję więcej radości we własnym życiu posiadanym. Więc skoro koszty są wyższe od pozytywnych przychodów, balans emocjonalnej huśtawki jest jasno ujemny. Pora uczyć się taktownego i sprawiedliwego NIE, trzeba czasem pomyśleć o sobie a nie wypruwać się dla oczekiwań innych. A jak odkryć, że właśnie wpadłeś w niekończące się koło dogadzania innym? A no w tym momencie, kiedy powiedzenie tak, wcale nie spowoduję uśmiechu na twojej twarzy, będzie dalekie od obustronnego kompromisu i przybliży nas do sytuacji z którą nie czujemy się komfortowo. To jest ten moment, w którym należy uruchomić proces odmawiania, niestety tylko doświadczenie może pomóc znaleźć skuteczną technikę. No cóż zatem pora rozpocząć ten proces poznawczy.

 

Zmiany poproszę – czyli do cholery TUTAJ i TERAZ

No i po co ja czytam takie wywiady….Martyna Wojciechowska to istna iskra która rozpala do czerwoności moją wyobraźnię. Ta kobieta, oprócz niesamowitej pracowitości ma tego małego kusiciela, który pcha ją na krańce świata. Cholera prze-najjaśniejsza ja mam tego kusiciela też, może brakuje mi przy tym jaj i ta wiecznie niespokojna dusza mnie po prostu dręczy i pastwi się okrutnie. Nie wiem po kim się wdałam, ale mam problemy z usiedzeniem w jednym miejscu. Czym większa powtarzalność tym szybciej się nudzę. Od najmłodszych lat uciekałam z zajęć wszelakich, jeśli tylko niebyły wstanie mnie wciągnąć i zainteresować. Tak się oberwało niestety językowi polskiemu (za co z góry przepraszam osoby widzące moją polską pisownie), ale za to wyżywałam się tam gdzie moje szare komórki były pobudzane. Pracowitości i ambicji mi nie brakowało, ale to siedzenie w tej samej sali, z tymi samymi ławkami i widokami za okiennymi, do tego wszystkie z tym samym nudnym wykładowcą…i były nie do wytrzymania. To samo z mieszkaniem, pracą, zajęciami dodatkowymi- po prostu muszę być wiecznie stymulowana. Już zaczęłam myśleć, że może przed czymś chcę uciec, że próbuje rozwiązywać problemy przez zmiany i ciągłe kombinowanie. Teraz jestem pewna, że to taka moja natura która mnie pcha w nowe wyzwania, mieszkania, doświadczenia i niepewności. Nie ma co głębszego sensu się doszukiwać, po prostu z pozoru flegmatyk potrzebuję ciągłych zmian jak ryba wody. Na koncie mam tak z 10 miejsc zamieszkania i to niektóre okupowane przez kilka lat, 4 kraje, 5 miast….i to nie stoi na przeszkodzie spakowania mojego psa, stołu jubilerskiego i przetarganie tego wszystkiego z 4 piętra bez windy. Kurcze pieczone, a nawet przypalone…muszę gdzieś się przenieść! Potrzebuję zmiany, przygody i wyzwań. Pomalowanie drzwi oraz małe zmiany umeblowania niestety wystarczyły na jakieś 2 tygodnie tej inności do obcowania. Nie mogę sobie wmówić, że to co znam jest nowe i nieodkryte. Z jednej strony szkoda mi w tym wszystkim mojego faceta, który zmiany lubi ale nie z taką częstotliwością co ja. Ciągle próbuje wyważyć te szalone pomysły, które najchętniej realizowałabym tutaj i teraz! Ale patrząc z innej perspektywy ja zwariuję z przewidywalnością i codziennością, muszę coś zrobić bo wracanie do domu o godzinie 18.20 tym samym metrem….zabieranie psa do tego samego parku z tymi samymi czworonogami….pójście spać w tym samym dobrze znanym mieszkaniu…DOPROWADZA MNIE DO EKSPLOZJI WEWNĘTRZNEGO MARUDERA. Do jasnej i ciasnej potrzebuję zmian! I to tu i teraz! A jak nie zmiany natychmiastowej to jasno określonego planu działania z datą i godziną jego realizacji. Wrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr
 
https://i0.wp.com/www.marcandangel.com/images/life-of-high-adventure.jpg

Gotowanie – czyli czy to kara czy przyjemność

Podejście do jedzenia zawsze miałam złe, co najwyżej mogę postawić rzekome przyzwyczajenia na skali od „bardzo kiepskie” do „odrobinę niepoprawne”. Przez lata próbowałam się odchudzać, a gotowanie uważałam za zło konieczne, wyraz męskiego szowinizmu i zniewolenie kobiecej natury. Kim ktoś bardziej nalegał, abym przygotowała żarcie tym bardziej nienawidziłam tego zajęcia. Przy okazji byłam pierwsza do wciągnięcia litrowych lodów, zjedzenia smażonego lejącego się sera, paczki chipsów i jeszcze tak z pół litra jogurtu uszlachetnionego słoikiem dżemu wiśniowego, tak na delikatne dopchanie się po obiedzie. Narzekania na wagę, jak się rozumie było co niemiara. Kompleksów jeszcze więcej, chodź one zależne były od okresu plus minus 5 kilo. Kiedy dobiłam do swojego maksymalnego życiowego rekordu, nie aż tak daleko od 70 kilo z nieba spadł mi….przypadek ekstremalny w postaci współpracownika z ponad 200 kilogramami na koncie. Omińmy jego preferencje żywieniowe i nie tylko..ważne jest, że on dał mi do myślenia jak jedzenie potrafi nas uzależnić i ubezwłasnowolnić. Jak jedzenie potrafi zniewolić nas i unieszczęśliwić, do tego jak mało o nim wiemy, jak łatwo ulegamy kolorowym opakowaniom, jak łatwo wpadamy w pętle nienawiści do samego siebie. Od tego dnia moje życie się zmieniło, co prawda nie przeszłam na dietę, ale zaczęłam wpychać do buzi mniej, odkrywając przyjemności w pysznościach a nie w wielkościach. Zaczęłam smakować, delektować, eksperymentować i odkrywać, no i chcąc nie chcąc kilogramowe lody poszły do lamusa. W zamian przyszła ochota na gotowanie, czynność która potrafi poprawić mi samopoczucie jak nikt inny. Uwielbiam mieszać, kombinować i nie trzymać się żadnych przepisów! Totalna wolna amerykanka! Najlepsze jest to, że przyjemnością czystą jest jak smakuje komuś, w związku z powyższym gotuję mięsa różne, aby móc zapraszać znajomych i zaskoczyć wybranka swego. Smaku całemu przedsięwzięciu dodaje fakt, że owych potraw nie próbuję, dodając przypraw na oko i nos. Dzika rozkosz w podaniu dania, gdzie ślina pierwsza cieknie nim jakiekolwiek zapachy zostaną od-rejestrowane przez sensory powonienia. Brak kreatywności w godzinach pracy odbijam sobie po południami, obmyślając ciekawe pomysły i rozwiązując zagadki co z czym pasuje mniej bądź bardziej. Co prawda można rzec, że w ogóle nie jem tego co gotuję, przerzucając ryzyko zatrucia na najbliższych, zostawiając dla siebie najlepsze z możliwych czyli… przyjemność tworzenia.. Jedzenie przestało być najeźdźcą potrafiącym tylko unieszczęśliwiać i wpychać te nieproszone centymetry w biodra. Jedzenie stało się przyjemnością upiększającą dni, dającymImage ciepło i rodzinność. Teraz gotowanie i dopieszczanie talerza odbieram jako wyraz miłości, a nie kare wymierzoną w bezbronną kobietę, aby pokazać jej gdzie ma trzymać miejsce w szeregu. Hmmm zatem co by tu ugotować…

 

Kłamstwo – czyli czysta rozkosz, lepsza od seksu

Kłamstwo może być usprawiedliwione w imię podtrzymywania dobrych relacji, nadziei i wiarygodności? Przyjemnie się mydli oczy naiwniakom jednym, którzy wierzą w słowa wypowiedziane. Jasna sprawa, że powód wypowiedzenia ich wcześniej, miał za zadanie zatuszowanie poprzednich kłamstw i podtrzymywanie złudzeń jeszcze przez pewien okres. Jak przyjemnie się obdziera ludzi z wiary, planów i nadziei, a najprawdziwsza rozkosz płynie jednak z tego poczucia wprowadzania w błąd każdego! Czuje się wtedy tą wewnętrzną dumę, która rozpiera człowieka od środka i napawa nieograniczoną radością. Ja osobiście się brzydzę pojęciem „kręgosłup moralny”! Przecież to wymysł jakiś przegranych życiowych oferm! Kto by chciał pracować i żyć w uczciwości? Kto by chciał dotrzymywać danego raz słowa? Kto by chciał wypłacać należne pieniądze bez miesięcznych opóźnień? No właśnie! Nikt! Każdy kłamie czy trzeba czy nie, czasem tylko dla czystej przyjemności bycia osobą niekompetentną i niewiarygodną. No przecież nie po to człowiek studiuje, daje wykorzystywać się na praktykach, a potem jeszcze przez kilka lat znosi wyżywanie się przełożonych, po to aby stać się kompetentnym i uczciwym pracownikiem! Zastanówmy się po co nam jakakolwiek wiarygodność? I tak ludzie do Ciebie wrócą, nawet jak wymieszasz robaki z masą czekoladową (tak a propos wciąganych właśnie kasztanków). Wmówić debilom, że wierny jesteś, a że seks oralny do seksu się nie zalicza i znów będziesz kochany przez każdego naiwniaka. A na koniec zostaniesz wzorem cnót i uczciwości, czekając na swoje popiersie wykute w brązie. Po co się ograniczać do mówienia prawdziwych cen, które i tak będą zawyżone opłatą za chęć płacenia jedyną dostępną formą płatności. Po co ofiarować zaległe pieniądze klientom, które mogli by zdefraudować na dziwki jakieś? Dla ich dobra, jak i dobra ich rodzin, jak i niedoszłych kochanek, lepiej nie płacić ich w ogóle. Morał tej opowiastki taki, że kłamać powinno się zawsze! Wszystkim lepiej się żyje, reguły są bardziej nieprzejrzyste a dobra płynące z niewiedzy są dalekosiężnie pozytywniejsze!

 

Ok, to którędy na jakiś porządnie wysoki most, bo żyć się w tym bajzlu nie da. Feeee

 

https://i0.wp.com/swiat-obrazkow.pl/obrazy/2/117/rozkosz.jpg

Kim jestem – czyli w poszukiwaniu drogowskazu

Trochę się pogubiłam i nie mogę za żadną cenę odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jestem i dokąd zmierzam. Czy wy wiecie co chcecie od życia? Czy macie plan co chcecie zrobić z ofiarowanym Wam czasem? Rozumiem życiowy cel na przykład bycia najlepszym rodzicem, albo posiadaczem największej liczby torebek, albo chęć ratowania ludzkiego życia. Może cel bycia najlepszym komikiem, politykiem, albo może bycie najmniej wiernym mężem. Jakiś cel nadający bieg tej całej rzece. Świadomość jakieś misji na tej ziemi i konsekwentne podążanie tą ścieżką nadaje rytm. Rytm, dzięki któremu jest się wstanie zweryfikować się z zamierzeniem, ocenić postęp i określić co jest sukcesem a co nie. A jaka jest moja misja? Chciałabym, aby była znacząca, ale co tak naprawdę wnoszę oprócz psich kup na podwórku? Najlepszym marketingowcem nie będę, bo póki co nie miałam i raczej nie będę mieć do czynienia z wizjonerami, z którymi mogę się podzielić swoją wiedzą i uczestniczyć w przełomowej formie komunikacji marketingowej. Red bull raczej nigdy mnie nie zatrudni jak i Virgin, więc ten cel odpada. Nie będę też najlepszą treserką psów, bo widzę że moje wyobrażenie o wewnętrznej charyzmie do tego zawodu było zbyt optymistyczne. Jeden włochaty owczarek niemiecki zweryfikował moje założenia i owe posiadanie szkoleniowego talentu. Nie będę też najlepszym jubilerem, bo jeśli nie wyjdę za mąż za szejka, to bez utopienia góry pieniędzy nie ma szans na bycie „odkrytym” w tym biznesie. Nie będę również najlepszą tancerką salsy, bo choć mam do tego serce, to brakuje mi paru cech, które niestety nie doszlifuję już raczej nigdy. Nie będę właścicielką torb Louis Vuitton, bo nie widzę możliwości na dorobienie się w swoim życiu, szczęścia do loterii też nie ma, a więc cel bycia przede wszystkim konsumentem też odpada. Misja bycia żoną jest zła z samego założenia, bo to misją być nie powinno, więc z listy usuwamy. No i co zostało? No w sumie raczej nic. Umiem gadać i robić kaczorka do zdjęć, ale na tym szczęścia i życiowej powinności nie zbuduję. Lubię wpływać na ludzkie życie, lubię pomagać, lubię być idealistką, no ale to nie cel, a charakterystyka. Od ostatnich tygodni nie mogę usiedzieć na 4 literach, nosi mnie, czuję się podduszana przez czas, który właśnie marnuję. Każda nowa zmarszczka na mojej twarzy jest jak klepsydra, która nieubłaganie przepuszcza te cenne ziarenka piasku. Nie widzę żadnego drogowskazu pt. „tak Kamilo, podążaj w tę stronę”. No za chiny ludowe nie wiem jak zacząć być szczęśliwa z tego co właśnie wnoszę w ludzkie życie. Nie żeby było, że jestem najwyższych lotów depresantką Cieszę się z drobnych rzeczy, z lodów kupionych przez mojego mężczyznę na poprawę humoru, z dobrej książki i oznak miłych gestów od nieznajomych w metrze. Nawet się strasznie cieszę jak mój pies prześpi całą noc, albo z faktu zafundowania sobie pepsi light w imię popołudniowego rozbudzenia się. Ale bycie tą paskudną idealistką, do tego wodnikiem i na dodatek tą Lipską, no za żadne skarby nie daje mi poczucia spełnienia. Moje ego umie tylko marudzić i się głowić co zrobić, aby marudzić przestać. Jestem ciężkim życiowym towarzyszem, nawet kiepskim przyjacielem i psiarzem. Jestem też jakąś taką kiepskawą córką, bo nie umiem opanować się od wymiany zdań w porywach do pokrzykiwania. A tak na dokładkę, to nawet jednego języka nie ogarnęłam porządnie, bo nie ma co ukrywać poprawna polszczyzna nie jest moją mocną stroną. A więc jaki cel, dokąd iść i jak zacząć mieć odczucie, że robię coś naprawdę ważnego….

https://i0.wp.com/wanttoworkintelevision.com/wp-content/uploads/2011/11/signpost.jpg