W poszukiwaniu miłości – czyli jak się nie dać tym samym błędom

Człowiek kocha, trwa, odchodzi i takie cykle są powtarzane do górnej granicy grobowej deski. Można wyciągnąć z tego wiele uciechy i niczym George Clooney lawirować pomiędzy tysiącami kobiet, tworząc coś na chwilkę bez przyszłości. Mi to z wytrwaniem do przystojniaka Grzesia daleko i jakoś nie widzę niesamowitej przyjemności na myśl o skakaniu z kwiatka na kwiatuszek a potem na kwiatola itd. Nie żeby beztroska zabawa z obcymi, którzy zagościć na dłużej z założenia nie zagoszczą nie była w jakimś tam stopniu interesująca. Sęk w tym, że taka zabawa staje się po pewnym czasie nudna i jako reprezentantka piersi, nie wnikajmy jakiej miseczki marzy mi się miłość. No i tu się dopiero zaczyna nie lada wyzwanie, bo jak w ogóle ją zacząć szukać, aby nie wylądować z ręką w nocniku kolejny raz? Może powinnam listę „must have” założyć, no ale to głupie, bo przecież miłości z castingu nie wyłowię. Z resztą to takie 0-1 i choć szacunek mam do wszelkich algorytmów to w moim świecie potrafią istnieć również 0,5! Ok to może jakiś teścik kandydatowi podrzucić i dociekać poprawności odpowiedzi. No i tutaj znów problem, bo testy ogólnie limitują możliwości i dają szansę przejść idiotom, którzy ściągać umieją albo potrafią być ślępą kurą z ziarnem w łapie. Przy tym sposobie można naprawdę zgubić niekiedy prawdziwe diamenciki, takie idealne do oszlifowania. To może skoncentrujmy się na podobieństwach, niech ma wszystkie pasje, które posiadam ja i niech mówi i myśli w sposób mi znany. I tak właśnie planuję zakochać się w klonie własnym….no gdzie! Jaki sens bycia z drugą Kamilalilą, jedna w zespole styknie. Niestety i ten pomysł nie zagwarantuje sukcesu projektowi miłosnemu. Zatem pozostaję mi ten ciężar poprawności wyboru zrzucić na siebie samą. Nieważne jak sprawdzę kandydatów, to i tak nie przybliży mnie to do poczucia szczęścia w związku. Cały problem leży po mojej stronie. To ja pozwalam płynąć czasowi w miejscu, w którym komfortowo się nie czuję. To ja chcę wszystkich uszczęśliwiać kładąc pod nogi „super girl” z najpiękniejszych snów partnerów. Biorąc związek niczym za jakiś ambitny cel do zrealizowania, gdzie sukcesem będzie oddanie do usług „all in one”. Fajnie fajnie, dobrze być ambitnym, ale czy miłość to cel do wykonania? Więc zamiast zakładać maski idealnej dziewczyny z cechami, które nie do końca do mnie pasują może tym razem skoncentruje się na prawdzie. Na byciu sobą, czasem na tym babochłopie z jajkami wyciągniętymi po kostki jak i czasem na tej zwykłej kobiecie panicznie bojącej się wszelakich horrorów filmowych. Idealny facet nie istnieje i nie chcę mi się kombinować jak ten dream boy powinien wyglądać, zachowywać się i nie wiem co jeszcze. Znam za to siebie i choć może nie mówiłam o tym zbyt głośno, to ja wiem co mnie uszczęśliwia, wiem co spowoduje że związek pozostawi mnie w nim na dłużej. Chciałabym mieć poczucie odpowiedniej osoby, odpowiedniego momentu a nie ciągłego robienia głupiej miny do jeszcze głupszej gry. Chcę być zainspirowana i niczym podziemne złoża odkrywana po kawałku, tylko po to aby na powierzchnie dzienną wydobyć to co najlepsze. Chcę być kochana za coś więcej niż za zaokrąglenia w okolicy pośladków. Chcę, aby dbanie o drugą osobę nie było mylone z uczuciem miłości prawdziwej. Bo takim tropem, powinnam kochać każdą osobę z tego wielkiego zespoły utrzymującego porządek w mieście. Doceniam ich pracę, ale dbanie to za mało, aby zbudować prawdziwy fundament. Chcę być poznana na wskroś i to co zostanie odkryte będzie docenione, będzie podstawą do bycia kochaną. Odpowiedź zatem jak nie wpaść w te same błędne koło chyba jest dość prosta….przestać się samą siebie okłamywać.